Żeby nie myśleć o tym, że książka już w druku, rzuciłam się w wir domowych remanentów. W zeszły weekend przejrzeliśmy zabawki, w ten walczyliśmy z kuchnią, biblioteczką i archiwum. Książki, bez których “Sztuka przetrwania” by nie powstała, po miesiącach zalegania na biurku, podłodze i parapetach, wróciły na półki. Notesy, zeszyty i setki luźnych kartek trafiły do kartonu, a w nim do piwnicy. Na tablicy korkowej zawisł nowy kalendarz tekstów, zobowiązań, spotkań, wizyt lekarskich i dni bez żłobka oraz przedszkola. Na najbliższe sześć miesięcy. Dalej moja wyobraźnia nie wybiega.
Przesilenie wiosenne to dobry moment na taki rytuał przejścia. Powoli, nieśmiało, zaczynam więc zbierać książki do kolejnej książki. Przeglądam je, przestawiam, tasuję. Za jakiś czas zacznę też je czytać. Ale na razie - trochę z przesądu, a bardziej ze zmęczenia - pozwalam nam się ze sobą oswoić. Po prostu być obok. Bez oczekiwań, krytyki i presji. Jestem ciekawa dokąd mnie zaprowadzą. Bo pomysł na książkę to jedno, a jej ostateczny, żywy kształt to - na szczęście! - drugie.
Jest taka część mnie, która wciąż nie potrafi uwierzyć, że skończyłam - że, tak jak zawsze marzyłam, napisałam i wydałam książkę. Bo choć obiecywałam to sobie od dzieciństwa, tak naprawdę nie wierzyłam, że mi się uda. Mimo lat pisania fanficków, wierszy, rozprawek, opowiadań, artykułów, ułamków powieści, ułamków scenariuszy, ułamków naukowych rozpraw, bycie pisarką wydawało mi się równie nieprawdopodobnym scenariuszem, jak wygrana Oscara. Ot, kolejne wstydliwe, dziewczęce marzenie, szeptane z wypiekami do lustra, gdy nikt poważny nie patrzy. Myślę, że gdyby ktoś powiedział mi w tamtych czasach, że faktycznie uczynię z pisania mój - co kradnę od Ginzburg - zawód, nie uwierzyłabym. Nadal czasem nie wierzę (i zastanawiam się, jak długo jeszcze będzie mi dane robić taki przekręt, przecież w dorosłym, racjonalnym świecie taki pomysł nie ma prawa się udać!)
Opowiadam Wam o tym, bo wiem, że z zewnątrz - w kolorowych ciuchach i szalonych okularach, z wielkim uśmiechem i dobrze skadrowaną twarzą - wyglądam na pewną siebie. Autorkę przez duże A. Poniekąd rzeczywiście się nią staję. Z każdym kolejnym postem, wywiadem i rozmową, uczę się nią być. Także dzięki Wam. Ale teraz, tutaj, na razie, na progu premiery, przesilenia i przejścia, odwracam się na chwilę plecami do przyszłości, aby spojrzeć z wdzięcznością w przeszłość - w stronę raz zahukanej, a raz wygadanej dziewczyny, która dla czystej przyjemności bycia w opowieści i przeżywania nieprzeżywalnego oraz wymyślania ciekawszych i bezpieczniejszych światów, po prostu siadała i pisała. Godzinami. Po nocach. Pod kołdrą. Często bez składu i ładu. Wszystko, co jej akurat ślina na język przyniosła. Choć w dorosłym, racjonalnym świecie ciągle powtarzano jej, że jest to śmieszne, albo słabe, albo niewystarczające. W co zresztą na długo uwierzyłam.
Nie opowiadam Wam jednak o tym, żeby roztkliwiać się nad swoim ciężkim losem - bo ten obiektywnie wcale aż tak ciężki nie był. Chciałabym raczej dodać Wam otuchy. Być może wśród Was też jest ktoś, kto kiedyś, dawno temu, obiecał sobie, że napisze książkę, albo da koncert, albo zbuduje marsjański łazik - i ani tej obietnicy nie spełnił, ani nie pożegnał, tylko dalej żyje w jej cieniu, sparaliżowany niemocą, zawstydzony dziecięcym pragnieniem.
Wiem jak to jest. Masz jeszcze czas. Próbuj. Potem się będziesz martwić, co dalej. Kończenie nie wymaga samozaparcia, tylko ogromu - naprawdę ogromu - wsparcia. Być może na razie masz go za mało. To nie twoja wina, ani twój defekt, ani świadectwo dozgonnej porażki. Tylko element procesu. Zaufaj mu.
Czy będzie dobrze? Nie wiem. Tego nie mogę obiecać. Ale pakując do kartonu stosy notesów z ostatnich dziesięciu lat, byłam sobie bardzo wdzięczna, że nie wyrzuciłam ich wcześniej w cholerę. Choć po drodze wiele razy bardzo mnie to kusiło.
Tyle w temacie kulisów “Sztuki przetrwania". Od przyszłej niedzieli zacznę Wam opowiadać znów o innych, środowiskowych ciekawostkach. A jutro lub pojutrze wyślę Wam tu jeszcze informację o niespodziance, którą przygotowało dla Was Wydawnictwo Karakter. Myślę, że się Wam spodoba!
To chyba powszechna przypadłość wśród debitantów: nie wierzyć, że dopięło się swego :) Mam identycznie jak Ty. Całe życie dążyłem do wydania książki, a potem wielkie zdziwienie i niedowierzanie, gdy wreszcie dostałem na maila swoją pierwszą umowę wydawniczą. Przy czym u mnie spodziewana radość nastąpiła później, bo wbrew wszelkim oczekiwaniom pierwszą emocją był strach. Wywołany m. in. przez zapis zobowiązujący mnie do uczestnictwa w spotkaniach autorskich 🙈
Gratki! Fajny substack
♥️