Dwa dni temu, podczas nawałnicy, która w samych Łazienkach Królewskich powaliła 30 drzew, wiatr złamał w parku pod domem naszą ukochaną wierzbę. Wielką, kudłatą i prężną. Magiczną. Serdeczną. W każdym sensie mi bliską.
To pod nią chybotałam się na pierwszym spacerze po porodzie. Pod nią karmiłam. Pod nią odpoczywałam. Pod nią zaklinałam świat, gdy dzieci znów były chore, Krzysiek robił nadgodziny, a ja nie miałam gdzie uciec przed samą sobą. Pod nią z wielką frajdą oglądałam z dziećmi łyski. I pod nią - oraz przez nią - pisałam tekst o wszystkich polskich wierzbach. Nie ma drugiego miejsca na Mokotowie, które fotografowałabym częściej, niż ją. I nie ja jedyna, patrząc po zafrasowanych pielgrzymkach sąsiadów, którzy opłakują wierzbę.
Nie dziwię się im. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jej zwłoki - najpierw na zdjęciach od męża i przyjaciółki, a potem na własne oczy - też chciało mi się ryczeć. Nie tylko dlatego, że straciłam kumpelę i powierniczkę. Ale i dlatego, że przyszłość, która mogła się nie wydarzyć, już nadeszła. I sztuka przetrwania będzie coraz trudniejszą sztuką.
Choć wciąż jest nadzieja. W końcu wierzby potrafią odrodzić się z byle gałązki. A my dzielimy z nimi ten upór życia.
Ostatnio słabo szło mi pisanie tych opowieści co niedzielę. Najpierw zalało nam mieszkanie. Potem wyjechaliśmy. Potem byliśmy chorzy. Potem kończyłam książkę.
A właściwie nadal ją kończę. Bo to, co teraz powstaje to jej pierwszy, szkicowy manuskrypt. Bardziej szkielet czy płód, niż ostateczna, namacalna forma książki z krwi i kości. Ta powstanie później, w dialogu z redakcją, korektą, grafiką i składem, podczas ciągnących się tygodniami poprawek. Dopiero wtedy, dzięki pracy opiekuńczej wielu innych ludzi, moja opowieść nabierze ciała i rumieńców, zmieni kształty, dojrzeje, pozbędzie się płodowego meszku. A potem wyruszy do drukarni. I dopiero stamtąd, przewinięta i przebrana, trafi w wasze ręce.
Wiem. To dosyć dziwna metafora. Ale na lepszą mnie chyba dziś nie stać. Za dużo ostatnio pracy i zmartwień, a za mało snu. A książka, jak dziecko, wysysa z człowieka emocje i siły. Wymaga uwagi. I, jak dziecko, spełnia i sprawia masę frajdy.
Tu macie fragment:
Polska sztuka roślin – sztuka, którą rośliny czynnie współtworzą, a nie tylko są w niej wykorzystywane – wykiełkowała z krzaków i niedoborów. Na zgliszczach. Dawno, dawno temu, dziesiątki lat przed pierwszą kampanią Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa na rzecz agriparków i farm wertykalnych. Na długo przed wszystkimi postami na Instagramie na temat rolnictwa miejskiego i bezpieczeństwa żywieniowego. Niemal wiek przed pierwszymi protestami zachodniej Extinction Rebellion, właśnie tu, między Wisłą a Odrą, Żydówki, Polki, Ukrainki, Białorusinki i Niemki uprawiały swe miasta jak przydomowe ogródki.
Dlatego, że mogły. Dlatego, że chciały. Dlatego, że nie miały innego wyboru, prawa do własne ziemi. Dlatego, że i je ktoś niedawno przesadził, wyrwał z korzeniami. A one nie miały gwarancji, że historia się zaraz nie powtórzy. I nie przyniesie kolejnych, nieplanowanych migracji. Nieustannego, desperackiego ruchu zwierząt, ludzi i roślin w poszukiwaniu miejsca, gdzie będą mogły w końcu złapać oddech. Zapuścić korzenie. Pobawić się przez chwilę w osiadły tryb życia. I w ruinach cudzego świata pouprawiać własny. Bezpieczny od wojen, represji, chorób i powodzi. Przynajmniej, dopóki te znów nie nadejdą.
(…)
Im więcej czytam naukowych opracowań na temat tak zwanej „pamięci środowiskowej”, tym bardziej nie lubię tego pojęcia. Bo pamięć zawsze jest środowiskowa. Zakorzeniona w naszym otoczeniu i żywcem przekształcana przez jego konkretne, namacalne sploty, powstaje ze stałej wymiany zapachów, dotyku, energii i białka pomiędzy naszym ciałem, a resztą przyrody. W rytm wszechobecnych cyklów rozrostu i umierania. Mimo tego rozumiem, dlaczego tak wiele naukowczyń się tym terminem posługuje. Dlaczego sama przez tyle lat go używałam.
Bo w świecie akademickim też istnieją mody. I pęd za innowacją, który gna nas dalej i dalej, aż dojdziemy do ściany i będziemy zmuszone do zwrotu – zwrotu antropologicznego, zwrotu performatywnego, zwrotu środowiskowego. Zupełnej zmiany kierunku, optyki, narzędzi i języka, dzięki którym nauka będzie w stanie się zaktualizować. Przetłumaczyć rzeczywistość na akademicki za pomocą bardziej adekwatnych i precyzyjnych pojęć. No i zauważyć, a potem wreszcie docenić wszystko, co wcześniej pozostawało dla niej niewidoczne, obce, za proste, zbyt babskie, za biedne, zbyt oczywiste. Nic dziwnego, że na badania oparte na nowych terminach częściej dostaje się granty. Poza tym do autorskich nazw trudniej się przyczepić i wciągnąć je w kolejne, nie kończące się nigdy spory na temat znaczenia i zakresu tych, czy innych pojęć. Jak pamięć albo sztuka. Czy botanika i humanistyka.
Stąd ta „sztuka roślin”. Chociaż oczywiście bez roślin – bez ich barwnych soków, drewnianych ciał, oraz szczątków spalonych na węgiel albo zaklętych w wapienie, bez ich zdolności filtrowania powietrza i niepochamowanego głodu dwutlenku węgla – żadna ludzka sztuka nigdy by nie powstała. Nasz świat skończyłby się, zanim by się w ogóle zaczął. I historia sztuki powinna wreszcie się do tej zależności przyznać.
(…)
Ci, którzy przyjechali do powojennego Wrocławia, nie mogli za bardzo uwierzyć własnym oczom. Ani uszom. Ani nosom. Bo nie tak sobie to słynne, niemieckie Breslau wyobrażali. I zamiast ziemi obiecanej, dostali ziemię z odzysku.
Co chwile coś tam płonęło. Co chwilę coś wybuchało. I wszędzie, naprawdę wszędzie leżały cegły – miliony cegieł, z których potem odbudowywano i Wrocław i Warszawę. A nawet wzniesiono kilka socrealistycznych hut. I pomiędzy tymi cegłami, w kałużach błota i deszczówki, leżały setki ciał. Ludzi, zwierząt, roślin i pomników, po których łaziły muchy, myszy oraz szczury. Obok, z budynków pokaleczonych przez bomby i kule na ulice wylewały się sterty śmieci i kosztowności. Nie działały tam ani wodociągi, ani elektrownie, ani gazownie, ani transport publiczny. Wiele znajomych dzielnic obróciło się w gruzy.
(…)
Dlatego ci, którzy przyjechali, szybko zakasali rękawy i zaczęli urządzać się tam po swojemu. Dawne mieszkanki wsi zagospodarowały przydomowe ogórki i teoretycznie miejskie parki na grządki, sadząc wśród kikutów przedwojennych drzew fasolę, ziemniaki, buraki i pomidory, karmione nawozem z pogrzebanych tam pośpiesznie ciał. Partery przestronnych, mieszczańskich kamienic – i tak już pozbawione ścian i z podłogami nie do odratowania – przerabiano na obory dla krów, koni, kur, kóz oraz królików. Dzieciom łażącym po krzakach i podwórkach kazano unikać niewypałów. Gdzie się dało, jechało się rowerem, a wszędzie indziej chodziło się pieszo. Do sklepu czy do studni, przez wszechobecne klepiska, łąki i pola. Całe pola chwastów. „Wielkie burzany”, jak pisał Kobendza, osiągające nieraz metr wysokości albo i więcej, w których co chwila wpadało się na zezłomowane części czołgi. Pordzewiałe karabiny. I jeszcze więcej gruzu.
Wiadomo, utrudniało to ludziom życie. Ale i ich inspirowało. Otwierało im nowe perspektywy. A przede wszystkim uczyło zaradności i gospodarności, które oczywiście wobec współczesnych ideałów kreatywności, innowacyjności, samoorganizacji, upcyclingu i DIY brzmią raczej skromnie. A może nawet biednie. Ale znaczą właściwie jedno i to samo. Jak bieda-grządki i permakulturowe agriparki. Kibuce i farmy społeczne. Niecki retencyjne i sterty gruzu w Warszawie, przewalone z pomysłu architektki Aliny Scholtz tak, żeby zbierały deszczówkę, a potem rozprowadzały ją po pustyni zniszczonego miasta, zasilając pojedyncze, ocalałe drzewa. A potem, obsadzone roślinami o zdolnościach filtrujących, stanowiły rezerwuar uzdatnionej wody. Może nie nadającej się jeszcze do picia, ale już do produkcji zapraw i betonu tak. A czymś trzeba było te wszystkie odzyskane z Ziem Odzyskanych materiały zaklajstrować.
Świat po katastrofie okazał się więc zaskakująco żyznym miejscem. Może nic dziwnego, że to właśnie z niego wykiełkowała w końcu polska sztuka roślin? I że rozrosła się od razu tak bujnie w dwóch pozornie odległych miastach? W Warszawie i Wrocławiu, które dzieliło co prawda 350 kilometrów, ale łączyły je gruzy. Niedobory. I płodna wyobraźnia. Szaleńcza, wszechogarniająca potrzeba nowego. A także krzaki, chwasty i pola. Działki pracownicze. Nagrzany beton. Skażone rzeki. Kwaśne deszcze. Wymęczona wojną i przemysłem ciężkim gleba.
Jestem ciekawa, co wykiełkuje na wiórach tych naszych, połamanych drzew? Jaki świat - i jaka sztuka - wyłoni się z potoków deszczówki, piasku, pyłków oraz szamba? I kto - i jak - będzie o nim opowiadał? Czy nadal ludzie? Czy raczej szpaki, pokrzywy i mniszki? A może wciąż wszyscy razem - ludzie, grzyby, chmury i wierzby - nadal zespolone i żywe, wbrew wszystkich racjonalnym przewidywaniom?
Czasem wystarczy tylko gałązka. Nadzieja i upór. Współpraca i troska.
wow! ale super będzie ta książka! oby się szybko pisała, korektowała i składała 😃