Piszę dziś, bo nie chcę, żebyście - żebyśmy - czuły się w tym wszystkim same. Bezsilne, przerażone, nieważne, złe.
*
Poszliśmy wczoraj z Krzyśkiem do kina na festiwalu Docs Against Gravity, na którym staram się być co roku. Od nastoletniości. Tym razem, po raz pierwszy od jakiś sześciu lat, mogliśmy urwać się na dłużej i, jak kiedyś, obejrzeć dwa filmy pod rząd, bo dzieci przejęła babcia i dziadek cioteczny. Zobaczyliśmy więc “Listy z Wilczej” Arjuna Talwara (czytajcie koniecznie jego wspaniałą rozmowę z Oliwią Bosomtwe) i “Moją skradzioną planetę” Farahnaz Sharifi, a pomiędzy zjedliśmy obiad. Nie pamiętaliśmy drugiej tak długiej i przyjemnej randki. Choć wybraliśmy filmy, które złamały nam trochę serca. Ale przynajmniej mieliśmy czas, żeby spotkanie z nimi opłakać.
“Listy na Wilczej” zaczynają się od dobrowolnej migracji, samobójstwa przyjaciela i podglądania marszów niepodległości z dystansu wynajętego mieszkania. W toku filmu, Talwar - razem ze swoją przyjaciółką Mo - ostatecznie w sam środek tego marszu włazi, robi wywiad z panią z mięsnego, podjada sajgonki z listonoszem Piotrem, zachwyca się wyrosła w Śródmieściu dynią, zadaje Polakom proste - i przez to dla nas trudne - pytania, zaprzyjaźnia się z 90-letnim instruktorem tańca i dokumentuje, jak Feres - młody ojciec, pracownik społeczny i nauczyciel arabskiego, który właśnie otrzymał polskie obywatelstwo - odtwarza w Sim City z tęsknoty Damaszek. Miasto, z którego wyjechał i do którego już nigdy nie wróci. Nasza przyjaciółka, Klara Cykorz, napisała “Listach z Wilczej” tak:
To, czego w tym filmie nie ma, to wyrażony otwarcie gniew. Jest smutek i momenty dojmującej, przeszywającej po kość samotności; ale nigdy nie dochodzi do żadnego wybuchu. W pierwszym odruchu uznałam to za brak: jakie to polskie, pomyślałam, sympatyczne postacie, ekscentryczności dnia codziennego, dyskretny humor, humanistyczne kino dokumentalne, które nie oskarża. Chwilę później zrobiło mi się potwornie wstyd. Cały film przeszywa – tak jakoś od spodu, od dołu, lodowatą nicią – żałoba po przyjacielu reżysera, Adim, z którym Talwar odkrył polskie kino leżące u źródeł całej tej przygody. Łódzka filmówka była oryginalnie jego pomysłem, przenieśli się do Polski we dwóch. Adi nie żyje – leży na Cmentarzu Wojskowym, tam gdzie połowa legend polskiego kina – i Talwar chroni jego prywatność. Nie dopuszcza widzów za blisko, ale dowiadujemy się, że ta śmierć miała coś wspólnego z tą niegościnną stroną polskości. "Listy z Wilczej" są więc elegią. Są też upartym hołdem dla wybrania tego miejsca na Ziemi, które nieufnie nie dowierza, że można je wybrać, tak z własnej woli, ot tak, z czystej fantazji.
Twórczyni “Mojej skradzionej planety”, Farahnaz Sharifi, od początku filmu podkreśla, że nie chce z Teheranu wyjeżdżać. Chociaż wkurwia ją, że aby przeżyć, musi od czterdziestu lat chować się na ulicach przed przemocą pańśtwa za “kawałkiem materiału”, a całe prawdziwe życie - pełne tańca, miłości i śmiechu - prowadzi z przyjaciółkami i matką w domu, to trwa w tym siostrzeństwie wykluczonych świadomie. Zostaje w Iranie z wyboru. Bo nie chce opuszczać swoich bliskich. Nie chce się poddawać. Zamiast tego, z narażeniem życia, dokumentuje codzienną radość i śmierć kobiet pod butem patriarchatu religijnej ortodoksji. Bo z jej perspektywy nie ma w tym narażaniu życia niczego nadwzywczajnego. Wszystkie jej przyjaciółki tak robią. Nie mają wyboru. Choć jeszcze do niedawna - bo do 1979 roku i demokratycznej rewolucji, którą w ostatnim momencie przejęła frakcja fundametalistów - ten brak wyboru był dla kobiet w Iranie (dla matki, ciotek i babek Sharifi) nie do pomyślenia. Tak jak dziś dla wielu z nich nie do pomyślenia jest życie bez hidżabu.
Reżyserka łazi więc po teherańskich śmietnikach i lombardach, aby skarnować porzucone, rodzinne archiwa - nadpalone, podgniłe taśmy i klisze z życia tych, które zginęły lub wyjechały i już nie wrócą, mimo że by chciały - i w ten sposób zachowywać pamięć o świecie, którego już nie ma, ale wciąż jest możliwy. Na zebranych przez dokumentalistkę materiałach, młode i stare Iranki, roztańczone, roześmiane, w kusych sukienkach i z bosymi stopami, tańczą, plotkują, śpiewają, piją. Tak jak dziś jej przyjaciółki, skryte za bezpiecznym, dwumetrowym płotem domu. Aby o nich wszystkich opowiedzieć, Sharifi wyjedzie na roczne stypendium do Niemiec, z którego - jak okaże się po niecałych dwóch miesiącach - nie będzie jej już dane wrócić. Ani na kolejne protesty, ani na aresztowania jej przyjaciółek, ani na pogrzeb jej matki.
Po wyjściu z kina płaczę, bo tylko tak mogę się z Sharifi i poznanymi kiedyś w Teheranie kobietami solidaryzować. A potem sprawdzam wyniki exit polls i widzę na fejsbuku, że moi znajomi - ludzie, którzy w przeciwieństwie do Feresa czy Farahnaz wciąż maja wybór - nie zamierzają głosować w drugiej turze wyborów, bo im z poczuciem wyższości i czystości ideologicznej wygodniej. Nie wiem już, czy płaczę ze strachu, gniewu, czy wstydu. Ale nadal płaczę.
*
W Czwartym wymieraniu, swoim pierwszym tomie poetyckim, tłumacza Aga Zano pisze tak:
i tylko czasem coś w tobie rozdyma
rośnie jak szczurze gniazdo
klują się muchy w załomach powiek
mokry tynk zapycha płuca
nie mówisz nikomu może sam nie wiesz
że nosisz w miąższu oka
ostre ziarno ciszę
za dużą żeby ją wydłubać wypłakać
A ja kiwam głową i sięgam po pierwsze, polskie wydanie Kalibana i czarownicy - jednej z najsłynniejszych książek zachodniego feminizmu, która ukazała się w tłumaczeniu Krzysztofa Króla nakładem Karakteru dopiero w zeszłym tygodniu, choć Sylvia Federici opublikowała ją w 2004 roku. Na pierwszej stronie, w Podziękowaniach, autorka pisze tak:
Dla wielu czarownic, które spotkałam w ruchu kobiecym, i dla innych czarownic, których historie towarzyszyły mi przez ponad dwadzieścia lat. Historie, które pomimo upływu czasu niezmiennie się dopominają, żeby je opowiedzieć, ujawnić i upewnić się, że nie pójdą w niepamięć.
*
Myślę o moich czarownicach. O Hoffmanowej, Żmichowskiej, Dulębiance, Luksemburg, Kuczalskiej-Reinschmit, Moraczewskiej, Moczydłowskiej, Dziubińskiej. O przywołanych tu Klarze i Oliwii i wszystkich innych kobietach, którym dziękuję w “Sztuce przetrwania”. O Margot. O Mariannie Jasiczak i Julii Pruszyńskiej. O mojej mamie, ciotkach i babciach, o których w książce sama pisałam tak:
W końcu sama pochodzę z linii silnych, dumnych kobiet, które przez lata zaciskały zęby, zaciskały pasa, zaciskały pięści. Kobiet zbyt sprawczych, upartych i wybuchowych, żeby mieściły się w obrazie szlachetnej, ofiarnej Matki Polki, choć ciągle żyły w jego cieniu.”
Myślę o tych moich babach, prababach i zababuszkach, o których opowiadam właściwie od pierwszego eseju i o których najwyraźniej - patrząc po wynikach wczorajszych wyborów - muszę opowiadać dalej:
Kiedy byłam mała, co wieczór przed snem odmawiałam z babcią pacierz. Paciorek. „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze do pomocy. Broń mnie od wszelkiego złego i doprowadź do żywota wiecznego. Amen”. W półmroku, otulona szorstką pościelą i słodkim, zakurzonym zapachem babcinego ciała – jej ciężkim, świszczącym oddechem, który zamiast zwiastować śmierć, oswajał życie – wyobrażałam sobie, że piękny, wiotki, świetlisty anioł o dobrotliwej, androgynicznej twarzy naprawdę siedzi obok mnie na tapczanie i czuwa. Razem, jednym głosem, dziękowałyśmy z babcią Bogu za wszystko, co było tego dnia dobre. Pyszne pierogi. Ciasto z gruszkami z działki pod pulchną, miękką kruszonką. Wyprawę z dziadkiem na bazarek. Zabawę na łące pod blokiem. Skoki w kałużach. Bukiet pożółkłych liści. Mój ulubiony czereśniowy kompocik. Coraz ciszej i ciszej modliłyśmy się do świętej Anny, opiekunki i obrończyni, wyłaniającej się z pól, lasów i ogrodów, które kiedyś zamieszkiwały nasze przodkinie. Każda inwokacja tej świętej gęstniała od opowieści o dzielnej i bezkompromisowej praprababci Agnieszce. Upartej i stanowczej prababci Jasi. Spokojnej i uczynnej praprababci Klarze.
Odurzona powolnym rytmem modlitwy, zawierzałam się w duchu tym mitycznym kobietom i zapadałam coraz głębiej w senną krainę – magiczne, cykliczne królestwo niebieskie, pogańskie i babskie, w którym żadna istota nie musi ani tyrać, ani doświadczać przemocy. Ani głodować. Ani umierać z biedy. Ani przeżywać wojen, ani okropnych chorób, ani kolejnych poronień. Ani dławiącego strachu, ani poniżenia, ani gniewu, który wypala się w bezsilność i zatruwa ciało smogiem.
Bezpieczna i najedzona, nie wiedziałam, że świat, w którym żyję, nie będzie trwał wiecznie. Moja babcia umierała. A wraz z nią wszystkie stworzenia boże, wybijane i pożerane w imię tego samego ojca, syna i ducha świętego, którym naprawdę ufałam i od dziecka co wieczór oddawałam się, naznaczając głowę, piersi i ramiona znakiem krzyża. Znakiem cierpienia roślin, zwierząt, dzieci oraz kobiet. Chłopek. Żydówek. Ukrainek. Romek. Naszych prababek i praprababek, gwałconych i wyrywanych z ziemi wraz z korzeniami. Ich krzyki i łzy nie mieściły się w dziecięcym, rytmicznym języku katolickich wierszyków na dobranoc. Podobnie jak jęk ścinanego drewna czy ostatnie tchnienie wigilijnego karpia.
*
Wracam do Federici, która kończy swoją książkę tak: “jeśli tylko pozbawimy prześladowania czarownic metaforycznej otoczki, rozpoznamy w nich zjawisko bardzo nam bliskie”. Przykro mi, że ciągle w tym jesteśmy. Dziękuję Wam za to, że jesteśmy w tym razem. Bo sprawa wydaje się prosta: jeśli same się nie uratujemy, to nikt nas nie uratuje. Co strasznie smuci i wkurwia. Ale może też dawać nadzieję.
Listonosz przynosi nowy tom Małgosi Lebdy Dunaj. Chyłe pola. Na stronie wydawnictwa Warstwy czytam, że to “poetycka modlitwa o światło”, która “opisuje taniec w świecie, który się zatrzymał”. A wy kiedy ostatnio tańczyłyście w domu przed lustrem? Albo przyjaciółkami, matkami, ciotkami, dziećmi, psami, sąsiadkami, bliskimi, zmarłymi, kotami, muchami, pokrzywami, mniszkami, bohaterkami filmów dokumentalnych albo Waszych ulubionych powieści?
Świat bywa bardzo, bardzo okropnym miejscem. Dlatego trzymajmy się razem (np. idąc dziś tłumnie o 19:00 do warszawskiej Nowej Księgarni na spotkanie o książkach Lebdy i Zano).
Ściskam Was i wracam kończyć kolejny, bardzo zaległy tekst. Będzie jak zwykle o zieleni, ogrodach i szukaniu nadziei pośrodku zgliszczy. Bo co innego nam pozostało? Czymś trzeba tę okropną, powyborczą ciszę wypełnić.
Fragment eseju, w którym piszesz, że znak krzyża to znak cierpienia roślin, zwierząt, dzieci oraz kobiet bardzo mnie poruszył. Bardzo dziękuję za ten tekst!
Dziękuję za Twoje teksty. Pomimo tego że poruszają smutną prawdę od której chce się płakać, zawsze jest w nich też nadzieja i pocieszenie.