Newsletter miał być wczoraj, ale zasnęłam, zanim go wysłałam. W ramach przeprosin, dzielę się więc nie jednym, a trzema pierwszymi akapitami z tekstu o śmieciach, wodzie i rybach (w wersji przedredakcyjnej, więc mocno roboczej):
Za oknem wiosna. Wody Polskie donoszą o ponad tysiącu śniętych ryb w Odrze. Śniętych, czyli martwych, a nie po prostu, jak my, zmęczonych antropocenem. Mrą głównie karasie srebrzyste – małe i większe. Stare i młode. Na progu majowego tarła. Od połowy kwietnia z samej Odry odłowiono ich ponad tonę. I jeszcze kolejne pół tony z kanału gliwickiego. W różnym stopniu rozkładu. Śliskie, srebrzyste ciała piętrzą się na brzegu w kontenerach i workach na śmieci. Najpierw jako materiał dowodowy. Potem, po pobraniu próbek, już jako zwyczajne śmieci.
Bo sterty zwłok nie mogą leżeć, śmierdzieć i truć. Nawet jeśli, jak uspokaja Państwowy Instytut Weterynaryjny w Puławach, tym razem za kaźń ryb odpowiada jedynie wirus – i to taki, który nie zagraża ssakom – a nie toksyczne algi, których niekontrolowany rozrost doprowadził w 2022 roku do wymarcia, zgodnie z raportem NIKu, aż 60% rybiej biomasy Odry i „prawie 90% organizmów odpowiedzialnych za samooczyszczanie rzeki”. W tak wyjałowionej rzece, doświadczonej jeszcze w tym roku długą suszą, globalnym ociepleniem, legalnie odprowadzanymi do niej ściekami i regularnymi zrzutami zasolonej wody z kopalni górniczych, algi mają się – cóż, jak ryba w wodzie. A śnięte karasie to dla nich wspaniałe pożywienie. Żeby nie kusić licha, lepiej więc szybko martwe ryby z Odry odłowić. A potem zutylizować.
Bo karaś to nie papież – nie zasługuje na wystawny pogrzeb, ani żałobę narodową. Choć jego tarło to nic innego, jak cudowne rozmnożenie. Tylko bez udziału Jezus, bo w toku ginogenezy – niepokalanego poczęcia. Samice karasi, stymulowane spermą innych gatunków, indukują w ciele rozwój komórek jajowych, z których następnie, bez udziału plemników, rozwinie się ich potomstwo, zbudowane wyłącznie z matczynego materiału genetycznego. Populacje karasi srebrzystych, choć funkcjonują w naszym języku w rodzaju męskim, składają się więc niemal wyłącznie z dzieworodnych kobiet, które umierają na naszych oczach tuż przed zwiastowaniem. Jak heretycka papieżyca Joanna, która w przebraniu mężczyzny, miała rządzić Watykanem, dopóki nie umarła w trakcie nagłego porodu podczas procesji z bazyliki św. Piotra do bazyliki św. Jana. Z kanału gliwickiego do Odry. Co stało się z jej ciałem? Tego legenda nie wie.
Co się stanie z ciałami karasi?
Całość już wkrótce na portalu https://ir2.info/, a poniżej jeszcze fragment z wywiadu ze wspaniałą Cecylią Malik, który ukaże się niedługo na łamach Ładnego Bebe, bo jej “Wisła. Przewodnik dla dużych i małych” powinna być dla wszystkich lekturą obowiązkową:
Wiesz, że przez Ciebie moja 2,5-letnia córka skanduje „teraz mądrość Wisły znamy, zburzmy tamy, zburzmy tamy!”?
No i zobacz, jakie ma wspaniałe fundamenty na resztę życia! Nie ma dla mnie większego komplementu, niż to, że dzieci nie tylko wyciągają z moich książek to, co najważniejsze, ale mają po prostu z nich frajdę! Z takim zamiarem usiadłam do pisania, bo i„Drzewołazki” i „Wisła. Przewodnik dla dużych i małych” to po prostu książki o tym, co sama najbardziej kocham.
I to widać, bo czyta się je jak przygody
Jestem bardzo praktyczną osobą. Szkoła była dla mnie katorgą, nie byłam w stanie utrzymać na większości przedmiotów uwagi. I kompletnie nie umiałam się uczyć z podręczników. Po prostu niczego z nich nie zapamiętywałam. Ale za to uwielbiałam zajęcia z biologii i geografii i kiedy wciągnęłam się w czyjąś opowieść o środowisku, potrafiłam zapamiętać ją co do słowa. Na własnej skórze przekonałam się więc, że ucząc, nie można ludzi nudzić. Dlatego, jak zaproponowano mi napisanie książek dla dzieci, zaczęłam myśleć, jak to zrobić dobrze, czyli skutecznie. Jedna z przyjaciółek powiedziała mi, że porządna książka dla dzieci musi mieć bohaterki – stąd w „Drzewołazkach” Ludka, a w „Wiśle” mój syn Ignacy i ja, a także nasz przyjaciel i artysta Bartolomeo Koczenasz, czy znawca rzeki Marteusz Tabaka czy pisarka Małgosia Lebda, i oczywiście sama Wisła. Bo bardzo się starałam, żeby napisać ten przewodnik z perspektywy Wisły, a nie człowieka. Najpierw płyniemy z wodą, potem pod wodą z rybą, a dopiero później po wodzie z ludźmi. Tyle przygód!
Dlaczego tak ci zależy, żeby książka była przygodą?
Bo przygody są fajne! Nie nudzą. Zapadają w pamięć. I uczą stałej relacji ze środowiskiem.
(…)
Nie miałam pojęcia, że Wisła płynie z prędkością maszerującego człowieka, czyli 3,5km/h!
Ja przed napisaniem podręcznika też nie! Tak jak nie wiedziałam, skąd właściwie bierze się woda w rzekach, jak są zbudowane źródła, ani ile czasu Wisła płynie od swoich źródeł do Bałtyku, ani jak zachowują się wokół niej różne ptaki, ani jak dokładnie zapory zmieniają szlaki migracyjne ryb. ASama musiałam się wiele nauczyć, żeby móc opowiedzieć dzieciom o prawdziwej, a nie tylko wyobrażonej Wiśle. Bez ściemy. I to w prosty i klarowny sposób, żeby nie tylko zarazić czytelniczki i czytelników moim własnym zachwytem, ale i zainspirować ich do budowania własnej relacji z rzeką. Bo bez takich intymnych spotkań ze środowiskiem nie ma mowy o aktywizmie ani poprawie stanu polskiej przyrody.
A nikt cię nie próbował przekonać, że to dla dzieci za trudne?
Dzieci to ludzie. Nie można ich traktować jak głupków. To nie ich rozkojarzenie czy brak zdolności poznawczych jest tu problemem, tylko nasz dorosły strach przed ich ciekawością i przed postawieniem sprawy jasno. Przyznaniem, że faktycznie jest teraz słabo, ale nie beznadziejnie, więc się nie poddamy, tylko faktycznie weźmiemy sprawy w swoje ręce, bo to może zrobić każdy, niezależnie od wieku. Nie jesteśmy ani bezsilne, ani bezradne, bo wiemy, co należy zrobić, żeby było lepiej. I nie jesteśmy w naszych staraniach same.
A tu Cecylia w całej swojej wspaniałości:
Czy ktoś już zgadł, o czym chciałabym napisać kolejną książkę? :D