Pojechaliśmy dziś po choinkę. Wróciliśmy jeszcze z wieńcem. Przez chwilę wahałam się, czy nie zrobić własnego, ale dałam za wygraną. Zima uczy, żeby mierzyć siły na zamiary. Dzieci próbowały jeszcze naciągnąć nas na gałązki jemioły, ale przekonałam je, że możemy z łatwością zebrać je pod domem, a poza tym bardziej przydadzą się kosom, drozdom i sikorkom, niż nam. Dzieci odpuściły. Tym razem. Miałam szczęście.
Po powrocie wyciągnęliśmy jeszcze z piwnicy kilka bombek i dwa pudełka kanciastych ozdób z masy solnej i przystroiliśmy nasze drzewko tak, żeby koty nie upolowały od razu wszystkich gwiazdek, lisków i reniferów. Potem obejrzeliśmy drugą połowę “Dziadka do orzechów” na youtubie i spędziliśmy godzinę próbując naśladować baletnice, co bardzo nam nie wychodziło. Dawno się tak nie śmiałam podczas zabawy z dziećmi. Kończę więc ten dzień bardzo wdzięczna. Chociaż pomiędzy było oczywiście jak zwykle - dużo sprzątania, frustracji i nieporozumień. Ale bez presji, agresji i oczekiwań. Skoro świętujemy przesilenie przez cały grudzień, a nie tylko nocą z 24 na 25.12, nie trzeba się spinać czy spieszyć.
W moim domu rodzinnym Gwiazdka była najważniejszym momentem roku. Gotowało się, przebierało, zasiadało do suto zastawionego stołu, drżało z przejęcia. I te wspomnienia nadal we mnie żyją. W zeszył roku pisałam o nich tak:
Zresztą, od kiedy sama zostałam mamą, wspomnienia z pierwszych, dziecięcych Gwiazdek nawiedzają mnie z coraz większą mocą. Nieuniknione i namacalne, jak duchy wigilijnej przeszłości. Wystarczy, że powietrze zapachnie mrozem, smogiem i mandarynkami, a ja znów czuję pod palcami miękkie i czułe dłonie dziadka. Lepką gładkość ciasta na pierniczki. Kruchy opłatek. Chropowate igły choinki. Gryzącą wełnę odświętnego szalu babci. Drżącą przyjemność wypatrywania pierwszej gwiazdki na niebie. I echo radosnych kolęd, które śpiewaliśmy po Wigilii, wspólnie, całą rodziną, przed separacją, śmierciami, wyprowadzkami, lockdownami i moją utratą wiary. Dziś ta beztroska przeszłość wydaje mi się równie mityczna, jak czas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz, którego imię śniło mi się po nocach, bo tak bałam się je poplątać podczas głośnej lektury Ewangelii przy wigilijnym stole.
Tęsknię za magią tamtych świąt. I chciałabym, żeby moje dzieci również jej doświadczyły. Ale nauczona doświadczeniem kolejnych, klaustrofobicznych Gwiazdek w skłóconym domu, nie umiem dłużej zaufać zwyczajom, które niczym bombki, uchodzą za kwintesencję Bożego Narodzenia dopóty, dopóki nie pękną pod naciskiem drobnych, dziecięcych dłoni. I nie zranią wszystkich twardymi, lśniącymi odłamkami dorosłego gniewu, który włazi pod skórę na lata, tak głęboko, że nie da się go wygrzebać. Czy naprawdę musimy płacić aż tak wysoką cenę za podtrzymanie magii świąt przy życiu?
Może można inaczej?
Zimowe przesilenie to świetny pretekst, żeby poćwiczyć czułość i oszczędność, i nauczyć się wreszcie czerpać przyjemność z zaniechania. Pozwolić naszym ciałom zestroić się ze zmiennym rytmem przyrody, żeby doświadczyć mądrości, nadziei i woli przetrwania, które nieustannie pulsują wokół w środowiskowych cyklach przemijania, rozkładu i odrodzenia. Czy zamiast spalać się w imię dawnych, drenujących tradycji, nie warto by po prostu okazać światu i sobie nawzajem wdzięczność? Za to, że przetrwaliśmy kolejny rok i możemy razem, z radością i spokojem, korzystając ze wspólnych zasobów, wkroczyć w czas ciemności. Bo darów ziemi spokojnie wystarczy dla wszystkich, jeśli tylko zaczniemy się nimi inaczej, szerzej dzielić.
Z roku na rok, coraz chętniej daję się zimie powalić na łopatki, zapadam się z grudniem pod ziemię, szukam piękna w zaniechaniu. Jakaś część mnie - ta, która nadal drży zaklęta przy wigilijnym stole, pełnym przegniłych potraw - bardzo się tego zatrzymania i ruchu w głąb boi. Uspokajam ją kojącym rytmem słów “Z rzeczy pierwszych” Eliota Weinbergera, niczym modlitwą:
“Smakiem zimy jest słony. Czuć ją nutą zgnilizny. (…) Drzewem tego miesiąca jest sandałowiec. Wody zaczynają zamarzać. Zimno przenika do wnętrza ziemi. Tęcze pozostają w ukryciu i nie ukazują się. Bażanty wchodzą do wielkich wód i stają się wężami morskimi. (…) Reperuje się ściany. Przywraca się pełną sprawność śrubom i nakrętkom, zamkom i kluczom. Kontroluje się spichlerze, (…) oczyszcza przełęcze, umacnia mosty, zamyka się skróty. (…) Lód twardnieje. Ziemia pęka. Przestają śpiewać słowiki. Robaki zwijają się. Jelenie tracą poroża.”
Jak na karcie czwórki mieczy - symbolizującej odpoczynek - którą Charlie Claire Burgess przedstawia w swojej doskonałej, queerowej talii tarota o tak:
Na czubku naszej choinki przysiadł filcowy rudzik - grubiutki i puchaty. Dopiero, gdy go tam przymocowałam, przypomniałam sobie, że to właśnie rudzik w powieści Frances Hodgson Burnett zaprowadził Mary do jej tajemniczego ogrodu.
Zastanawiam się, jakie opowieści o świętach i przesileniu zabiorą ze sobą w świat moje dzieci i ich dzieci? Mam nadzieję, że i tę:
Kiedy gęstniejąca ciemność i przeszywające zimno każą ciałom ludzi, roślin i zwierząt zwolnić, otoczyć się dodatkową, miękką warstwą i skorzystać z wcześniej zgromadzonych zapasów, żeby przejść spokojnie przez powolny proces hibernacji, warto wspólnie nauczyć się celebrować przesilenie zimowe.
A jak Wy świętujecie przesilenie i odganiacie od siebie grudniowe mroki?