Po czterech dniach spędzonych z dziećmi w miejskich krzakach i na marginesie felietonu, który właśnie piszę, łazi mi po głowie pytanie, na które wciąż nie znalazłam dobrej odpowiedzi. Dlaczego dziś tępimy i nie szanujemy tak wielu roślin, z których pomocy ludzkość korzystała od wieków? I bez których zachodni rozwój (ani rozbój) nie byłby w ogóle możliwy?
Weźmy takie pokrzywy. Moczopędne, przeciwzapalne i pełne białka. Z włóknistymi łodygami, z których przynajmniej od epoki brązu wytwarzano ubrania, liny oraz sieci, a obecnie używa się ich przy eksperymentalnej produkcji organicznego zamiennika plastiku. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłości będziemy więc kupować (a może wcale nie kupować, tylko dostawać, dawać, wytwarzać wspólnymi siłami?) szampon z pokrzywy w butelkach z pokrzywy. Nieźle, co? Można by pomyśleć, że ludzkość będzie pokrzywom za to całe dobro wdzięczna. Ale że parzą, lubią mocz i są równie ekspansywne jak my, przylgnęła do nich łatka chwastów. Niechcianych, irytujących gości. A może wręcz szkodników, które należy tępić w imię grzecznej, miejskiej estetyki, komfortu naszych ciał lub zysków z uprawy monokultur rolniczych o lepszym PRze. Jakby nie współtworzyły korzeni naszej kultury. Jakby nie przeplatały całej naszej rzeczywistości.
I tak, zamiast okazać im wdzięczność, zrywamy je, niszczymy, kosimy, podtruwamy, wyrzucamy na margines. Tam, gdzie jak pisał Bruno Schulz, miejskie parki i ogrody “wyraźnie pochmurnieją, stają się opryskliwe i niedbałe, zapuszczają się dziko i niechlujnie, srożą pokrzywami (…) i wpadają w (…) paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpustę. (…) dziką, żarliwą, fanatyczną wegetację, wystrzelającą tanią i lichą zieleniną, trującą, zjadliwą i pasożytniczą”. I oczekujemy, że pokrzywy karnie pójdą do tego kąta. Podporządkują się naszym sztucznym granicom i mapom. Staną się kolejnymi grzecznymi, bezimiennymi wykonawczyniami niewidzialnej pracy opiekuńczej i domowej na rzecz wspólnego przetrwania.
Na co one się jeżą. Dosłownie. Bo jak czytam w “Patykach i badylach” Zajączkowskiej, im bardziej się pokrzywy kosi, rwie i przycina, tym gęściej pokrywają się kłującymi włoskami, „ostrymi jak koci pazur”. Pełnymi piekącego kwasu mrówkowego. Dopóki zostawimy roślinę w spokoju, zachowuje ten kwas dla siebie, zajęta poszukiwaniem wokół wody i azotu. Dopiero pod grubiańskim naciskiem ludzkich palców i maszyn, pokrzywa traci cierpliwość - dosłownie i w przenośni pęka - i zalewa nas parzącym kwasem, przez który ciało produkuje histaminę, histamina produkuje bąble, a pokrzywa, na wszelki wypadek, produkuje jeszcze więcej włosków pełnych żrącego kwasu. I tak w kółko. Aż ją serio znielubimy. Choć przecież same zaczęłyśmy.
Nie rozumiem, dlaczego potrafimy zachwycać się zdjęciem kwiata wyłącznie jednej z tysiąca innych nocy. A odwracamy wzrok na widok roślin, które mogą podtrzymać nas przy życiu. Tylko dlatego, że śmiały w zamian zarządać, żebyśmy odstąpiły im trochę więcej przestrzeni. Przestrzeni, która przecież tak naprawdę wcale do nas nie należy. Tak tylko przed sobą i innymi ludźmi udajemy.
I może własnie w tym cały problem? Może po prostu boimy się chwastów - nazwanych tak według Krystyny Długosz-Kurczabowej z Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ “chwytają się”, “czepiają” i zajmują pole na dziko - dlatego że mają w nosie ludzkie struktury własności i władzy. I robią swoje, na dodatek strasznie się tym obnosząc. Szczególnie teraz, gdy zewsząd otacza nas obscesowo żywotna, soczysta, uparta, pełznąca, rozległa zieleń, która wymyka się miejskiej dyscyplinie i parzy w kolana, gdy podejdziemy za blisko, przekroczymy jej strefę komfortu.
A Wy jak myślicie? Dlaczego tak nie szanujemy, a może nawet boimy się chwastów?