1.
Piszę do Was z pociągu. W środku duszno i ciepło. Na zewnątrz kury, konie, sarny, krowy i zające. Częstochowa. Opole. Wyschnięte na wiór działki, pola i lasy. Forsycje przycięte do linijki. Wysypisko. Dużo samochodów.
To moja trzecia samotna podróż za miasto w ciągu dwóch tygodni. Wciąż nie mogę się otrząsnąć. Śmiesznie tak po sześciu latach jeżdżenia wszędzie z dziećmi, spotkać znów w pociągu tę siebie, która żyła długo w rozjazdach, nosiła do zdarcia te same, wygodne buty i najgłębiej sypiała w objęciach zbiorkomu. Tęskniłam za nią. Dobrze, że wróciła. Choć teraz, obok majtek, szczoteczki, słuchawek oraz książki, jak każda porządna matka, pakuję do plecaka jeszcze śniadaniówka pełna warzyw, bidon wody i mokre chusteczki. Tylko tym razem dla siebie. Bardzo to przyjemne. Bardzo to dziwaczne.
2.
We Wrocławiu słońce i wykładzina w instrumenty muzyczne. Dopiero w pokoju, tuż przed spotkaniem, orientuję się, że nie spakowałam kosmetyczki. Tyle w temacie porządnych matek i powrotu do czerpania otuchy z bycia ciągle w ruchu.
3.
Gadam. Opowiadam. Rozmawiam. Plotkuję. Dawno nie spędzałam tyle czasu z dorosłymi ludźmi. Po nocy. Nad piwem (co prawda bezalko, ale z pianką, więc wciąż się chyba liczy). Zapomniałam, jakie to przyjemne. Zapomniałam, jakie to drenujące. Podobnie jak wywiady, spotkania, panele, debaty. Mistrzostwa w origami: otwieram się, przedstawiam, przestawiam, zginam, zmieniam. Obwoźny kalejdoskop opowieści. Wandzel na każdą okazję. Zawsze najtrudniej zacząć. Potem niesie już prąd wdzięczności i wymiany. Bo stres stresem, a zmęczenie zmęczeniem, ale wiem i czuję, jak wielką szczęściarą jestem. Każdy komentarz, mail, uścisk, zdjęcie, wrażenie z lektury pączkują we mnie szaloną, wiosenną wegetacją. Czytacie moją książkę. Przeżywacie tę książkę. Fermentujecie moje opowieści dalej. Nie wyobrażam sobie większego prezentu. Dziękuję.
4.
Po pierwszych okrzykach radości z powrotu matki, dzieci odreagowują. Dziś rano: “jak to znowu będziesz pisać kolejną książkę? Nie wystarczy ci?”. Zasypiam czytając im na dobranoc. Jestem tak zmęczona, że prawie nie czuję wyrzutów sumienia.
5.
Czytam w newsletterze “Nature”, że tonkowiec wonny - wysokie, amerykańskie drzewo z rodziny bobowatych, którego słodkie, wonne fasolki nadają zapach i smak naszym ciastom, papierosom i piwom - potrafi przyciągnąć pioruna i przeżyć jego uderzenie. Po co? Bo w ten sposób wykańcza wszystko dookoła, czyli np. inwazyjne bluszcze albo drzewa innych gatunków, konkurujące z nim o światło i zasoby. Nie wiem, czy bardziej fascynuje mnie to czy przeraża?
6.
Ludzie literatury, których wcześniej uznawałam za bogów, okazują się ludźmi, jak wszyscy inni. Czasem to cieszy, czasem rozczarowuje. Najczęściej niesie ulgę. I wątpliwości. Jak poczuć dumę i nie utonąć w przypływie wody sodowej do głowy? Jak wypromować książkę i uniknąć automitologizacji? Jak być skuteczną medialnie, ale odporną na to, co cudze, a ekspansywne? Jak się w tym wszystkim nie pogubić?
7.
Tym bardziej, że na koncie pustki. Stypendium wyszło. Nie ma czasu na artykuły. Trzeba sprzedawać książkę. “Anka, wszędzie Cię ostatnio pełno”.“Na książkach w Polsce się nie zarabia”. “Tak Ci dziękuję za to, co napisałaś”. “Potrzebowałam tej opowieści”. “Ryczałam jak bóbr”. “Ej, przyszedł już ten zwrot podatku?”. “No co ty, za nic nie płacisz, jesteś naszą gościnią! Daj się o siebie zatroszczyć!”
Z felietonu o roślinach zza rogu, którego od miesiąca nie mam czasu skończyć:
Wiosna zaczęła się w lutym, w marcu przyszło lato, a potem po kilku dniach znów wróciła zima. Okres susz rozciągnął się w Polsce właściwie na dwanaście miesięcy. Koncepcja „roślin sezonowych” – typowych dla danego momentu w kalendarzu – straciła rację bytu. Tekst o śnieguliczce przedawnił się, zanim skończyłam go pisać, a opowieść o forsycjach, którą planowałam na kwiecień, przekwitnie najpewniej jeszcze z końcem marca. Ludzkości udało się zmienić świat do tego stopnia, że nasze botaniczne i ogrodnicze kalendarze przestały przystawać do obecnych cyklów wegetacji i obumierania w przyrodzie. Wszędzie wokół rośliny, owady i zwierzęta wyzbywają się wypracowanych wiekami zwyczajów, żeby przystosować się do rozszalałych warunków klimatycznych i po prostu jakoś przetrwać.
8.
Wiadomo, jak to wygląda z zewnątrz. Na insta. W starannym, redakcyjnym montażu. Ale prawda jest taka, że bez Was - bez osób, które kupują, wypożyczają, czytają czy polecają “Sztukę przetrwania”, nagrywają mi wywiady, załatwiają spotkania, jak i bez tych, którzy w międzyczasie biorą na siebie moje obowiązki i pracę, umożliwiając mi bycie w rozjazdach - daleko bym nie zajechała. A przecież to dopiero początek tego maratonu. A ja nie lubię biegać. Ale uwielbiam się szlajać. Zbaczać z trasy. Łazić po chaszczach. Zaglądać w dziuple w kszatłcie oka. Gapić się na śmieszne chmury. To bardzo pomaga. Polecam, Anka Wandzel.
9.
“W życiu bym nie pomyślał, że zakocham się w kimś, kto ma tyle włosów, trzy podbródki, żółte zęby i jak daje buzi, to jakby całowała cała fabryka przetwórstwa rybnego! A jednak! (Hugo, oczywiście).”
(Patryk Pufelski o foce, “Pawilon małych ssaków”, s. 81.)
Teraz w ogóle widzę, że cały ten wpis napisałam Pufelskim. Cholera. No cóż. Tak to czasem bywa. Jeśli go jeszcze nie czytałyście - KONIECZNIE!
10.
“Czy planuje Pani kolejną książkę?”
“Tak, planuję.”
Tylko najpierw muszę sobie przypomnieć, jak to jest pisać. Po mojemu. A nie jak Pufelski, Wicha czy ta cała Wandzel.
11.
Jadłyście już w tym sezonie kwiatostany klonu? Są totalnie pycha!