Wiecie, że to już 30 wiadomość, którą Wam wysyłam? Sama nie mogę w to trochę uwierzyć. Myślę, że żaden z moich nastoletnich, fandomowych blogów nie dorobił się takiego wyniku! Dzięki, że mi w tej podróży towarzyszycie.
Luty minął mi na ostatnich, desperackich poprawkach książki, chorobach bliskich i trudnych rozmowach wokół autoryzacji niektórych rozdziałów. Ślady tych nieporozumień i dalszych pertraktacji znajdziecie w tekście książki. Nie chciałam udawać, że wszystko poszło jak z płatka. Mój stan z ostatnich dwóch tygodni najlepiej oddaje poniższe zdjęcie naszego kota:
Ale książka poleciała do druku, a ja złapałam oddech. Polazłam z dziećmi poślizgać się po kałużach, a gdy przyszły roztopy, dałam się wciągnąć do rady naszej spółdzielczej farmy miejskiej. Pomiędzy dużo gotowałam. Czytałam kryminały. Jeździłam na rowerze. Zmuszałam się, żeby pamiętać wszystko, co sama pisałam Wam tutaj dotąd o nadziei.
Zaczęłam umawiać też pierwsze spotkania autorskie! 27.03 o 18:00 widzimy się z Filipem Springerem w warszawskim MSNie na premierze książki, 2.04 pogadam z Małgosią Lebdą w krakowskiej księgarni Karakteru, potem złapię się we Wrocławiu z Joanną Synowiec, w maju zawitam w poznańskim Mikro Dom Kultury Lotaryńska 6, żeby potem znów w czerwcu wrócić do Warszawy do mojej ukochanej księgarni Uśpiona. Pomiędzy chciałabym jeszcze bardzo odwiedzić Kozielec, gdzie mieszka i pracuje Ela Jabłońska - artystka, od której całą przygodę ze “Sztuką przetrwania” zaczęłam. Marzę też o wizycie w Dąbrowie Górniczej i Koszalinie - jak już przeczytacie książkę, dowiedziecie się dlaczego. Zresztą jeśli przychodzą Wam do głowy inne fajne miejsca na spotkania, do których powinnam uderzyć, albo jeśli po prostu chcecie, żebym odwiedziła z książką także i Wasze miasto - piszcie koniecznie! Byłoby wspaniale spotkać się wreszcie na żywo! No i zajrzyjcie tu koniecznie 10.03, bo razem z Karakterem planujemy specjalnie dla Was drobną niespodziankę.
Tymczasem, na dobranoc, przesyłam Wam kilka fragmentów “Zimy w Abruzji” z “Małych cnót” Natalii Ginzburg w tłumaczeniu Weroniki Korzenieckiej, którymi się ostatnio bardzo zachwycam, bo to wspaniała książka na czas kryzysu i niepewności: prosta, jasna, zabawna, bolesna. Elegancko antyfaszystowska. O życiu w cieniu wojny i wielkich, społecznych przemian Ginzburg pisała po latach tak:
W Abruzji są tylko dwie pory roku: lato i zima. Wiosna jest śnieżna i wietrzna jak zima, jesień zaś ciepła i jasna jak lato. Lato zaczyna się w czerwcu i kończy w listopadzie. Długie słoneczne dni na niskich wysuszonych wzgórzach, żółty pył drogi oraz czerwonka wśród dzieci się kończą i wtedy zaczyna się zima. Ludzie przestają żyć na ulicach, bose dzieciaki znikają z kościelnych schodów. Z miejscowości, o której mówię, prawie wszyscy mężczyźni wyjeżdżali po ostatnich zbiorach. Jechali pracować do Terni, Sulmony, Rzymu. To byłą miejscowość murarzy i niektóre tamtejsze domy miały pewien urok. Niczym w malutkich willach były w nich tarasy oraz kolumienki i budziły one zdziwienie, gdy przy samym wejściu ukazywały się wielkie ciemne kuchnie z wiszącymi szynkami oraz obszerne, ponure i puste pokoje. W kuchniach płonął ogień - a istniały różne jego rodzaje. Był potężny ogień z pni dębu, ogień z gałęzi i liści, ogień z patyków zebranych z drogi jeden po drugim. Wystarczyło spojrzeć na płomień, by odróżnić biednych od bogatych. W ten sposób łatwiej było odgadnąć, niż gdy patrzyło się na domy i ludzi, ubrania i buty, u wszystkich mniej więcej takie same. (…)
Kiedy spadał pierwszy śnieg, ogarniał nas powolny smutek. To było nasze zesłanie. Nasze miasto było daleko, daleko zostali przyjaciele, książki oraz różnorodnne i zmienne zdarzenia z prawdziwego życia. (…) Każdego wieczoru mój mąż i ja wychodziliśmy na spacer. Każdego wieczoru szliśmy pod rękę, zanurzając stopy w śniegu. Domy ciągnące się wzdłuż drogi były zamieszkane przez znajomych i przyjaciół. Wszyscy podchodzili do drzwi i mówili: “Obyście żyli w zdrowiu”. Ktoś czasem zapytał: “Kiedy wracacie do siebie?”. Mój mąż mówił: “Kiedy skończy się wojna”. “A kiedy skończy się wojna? Ty, który jesteś profesorem i wiesz wszystko, powiedz, kiedy się skończy?”. Nazywali mojego męża profesorem, bo nie umieli wymówić jego nazwiska. I przybywali z daleka, żeby pytać go o wiele różnych rzeczy: o najlepszą porę na wyrywanie zębów, o zapomogi przyznawane przez gminę, o podatki i inne opłaty. (…)
Każdego ranka wychodziłam ze swoimi dziećmi, a ludzie dziwili się i oburzali, że wystawiam je na zimno i śnieg. “Czym te dzieciaki zawiniły?”, mówili. “To nie czas na spacery, pszepani. Proszę wracać do domu”. Długo chodziliśmy po wsi, a ci nieliczni, których spotykaliśmy, patrzyli na dzieci z politowaniem. “Czym one zawiniły”, powtarzali. Tam, jeżeli dziecko rodzi się zimą, nie wynosi się go na zewnątrz aż do wiosny. W południe mój mąż dołączał do mnie z pocztą i wszyscy razem wracaliśmy do domu. (…)
Wierzyłam wtedy w łatwą i szczęśliwą przyszłość pełną zaspokojonych pragnień, doświadczeń i zwyczajnych spraw. Ale to był najlepszy czas mojego życia i dopiero teraz, kiedy uciekł mi na zawsze, dopiero teraz to wiem.
Coraz częściej myślę, że nadzieja to nie tyle wybór, ile właśnie akt wiary. Dobrze go z Wami dzielić.