Zaduszki to dobry moment, żeby zachwycić się ziemią. Jej fakturą, zapachem, dziką żywotnością. Pobądźcie chwilę z glebą, przyjrzyjcie się uważnie wszystkiemu, co dzieje się pod jej powierzchnią, a zaraz poczujecie, jak bardzo w akcie zmartwychwstania nie ma nic niecodziennego. Przeciwnie, “cud przemiany”, jak podkreśla w “Szczęściu wielocukrów” Urszula Zajączkowska, wydarza się wokół nas nieustannie, tu i teraz, pod naszymi stopami:
Są tacy, co płaczą, patrząc na drzewa, które jeszcze rosną w lesie przy granicy wypełniającego się cmentarza, i są tacy, co oddadzą swoje ciało w potoki przemian bez wzruszenia. Wystarczy wreszcie się na to zgodzić, a wtedy cała pozostałość naszego czasu złagodnieje. Pewność rozkładu, pewność oddania się procesom rozdziału na cząstki elementarne sprawia, że nikt nie powinien myśleć o sobie, że jest niczym, bo niezależnie od wszystkich przekonań i wiary lub niewiary, zawsze przecież tu na Ziemi jest się garścią atomów świata. (…) My tego nie zauważamy, nie słuchamy, nie myślimy o wielkiej skali rozkładu tego, co umiera, co się przeobraża, wolimy zawsze to gotowe, świeże, różowe lub jasnozielone.
Zachwycona organicznymi cyklami rozkładu i opowieściami Zajączkowskiej, Macfaralne’a i Sheldrake’a na ich temat, napisałam w mojej książce (która coraz bardziej krystalizuje się w redakcji, więc mam nadzieję, że niedługo będę mogła podzielić się z Wami wreszcie datą jej premiery):
Korzenie supłają się z grzybnią. Drzewa przetwarzają światło, wodę, powietrze. Ciało żywi się tlenem i liśćmi, wchłania i wydala owoce oraz wodę. Jego odchody, a później jego tkanki, karmią bakterie, larwy, zwierzęta i rośliny. Korzenie supłają się z grzybnią. Drzewa przetwarzają światło.
Oczywiście to tylko opowieść. A raczej część opowieści. Wygładzony językiem ułamek ruchliwego, zmiennego, nieludzkiego zespolenia, które nieustannie trwa i przetwarza się od jakiś pięciuset milionów lat.
Jak inaczej porusza się po mieście - jak inaczej chodzi się po cmentarzu - wiedząc, że ta rzekomo zbita i martwa ziemia, po której każe nam się tak twardo stąpać, kipi pod naszymi stopami nieustannym ruchem bakterii, nicieni, grzybów, stonóg, dżdżownic, szczurów, kretów, nasion, siewek i korzeni?
Myślę o tym dużo, bo kilka dni temu w ramach rezydencji w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski byłam na cudownych warsztatach Gosi Kępy - fotografki i artystki środowiskowej, która za pomocą sitek kuchennych, siatek mesh i filtrów do kawy, pozyskuje z gleby rozmaite pigmenty. Rozmawiając o naszych osobistych związkach z ziemią, rozkopanej Warszawie i wpływie powodzi na glebę, malowałyśmy żwirem, gliną, pyłem i piaskiem, udając, że to my tworzymy. A nie jesteśmy przez nie przetwarzane i przemieniane. Przez ten ich niezwykły, uzależniający dotyk - czasem lepki, czasem suchy, czasem zaskakująco kremowy, czasem zaczepny, czasem przyjemny a czasem naprawdę dziwny.
Ktoś mógłby zapytać (zarzucić): czym takie praktyki różnią się od dziecięcego grzebania w błocie? Otóż niczym. I na tym właśnie cały zachwyt polega. Na powrocie do czegoś, czego nigdy nie powinnyśmy były zarzucić. I na docenieniu ziemi nie jako metafory czy środka produkcji, lecz jako różnorodnego, skomplikowanego i sprawczego środowiska życia, o którym wciąż za mało wiemy, choć towarzyszy nam od narodzin do śmierci - i jeszcze dalej.
(Zdjęcia z archiwum Gosi i mojego telefonu)