Chciałam napisać Wam dziś o śnieguliczce, forsycjach i zmierzchu stałych sezonów na lokalne rośliny. Zamiast tego, opowiem Wam znów o innym zaburzonym ekosystemie - czyli polskim rynku wydawniczym.
Ja miałam dużo szczęścia. Kojarzyłam z liceum chłopaka, który został agentem literackim. Znałam ze studiów ludzi utrzymujących się z pisania. Miałam kogo poprosić o radę. Mieszkałam niedaleko sporych bibliotek. Było mnie stać na książki. Dostałam od rodziców mieszkanie. A zeszłym roku zdobyłam na napisanie książki stypendium literackie m.st. Warszawy - roczny odpowiednik dochodu podstawowego, wysokości płacy minimalnej + pareset złotych. Bez niego, od trzech miesięcy, ledwo wiążę koniec z końcem. Głównie dzięki mężowi i radzie od Sylwii Chutnik, żebym zawsze negocjowała stawki. A także wsparciu Piotra Wawrzeńczyka i Booklab Agency, którzy przeglądają moje umowy i dbają o to, żebym nikomu nie oddała praw do moich tekstów - bo to na nich, w teorii, powinnam zarabiać najwięcej. Poza tym od początku trafiałam na wspaniałe redaktorki i redaktorów - najpierw na Maćka Jakubowiaka, potem na Miładę Jędrysik i Romana Pawłowskiego, Karola Kleczkę i Agatę Napiórską, a wreszcie na niezrównane Ewę Ślusarczyk i Małgosię Szczurek z Karakteru. Jasne, że po drodze znaleźli się i tacy, co kazali mi wywalać z tekstów wzmianki o zmianach klimatu, „żeby nie psuć czytelniczkom humoru”. Ale zasadniczo doświadczyłam ze strony redakcji, z którymi stale współpracuję, masy wsparcia, wyrozumiałości i ciepła. Bez tych ludzi moje teksty byłyby dużo gorsze - bardziej porwane, patetyczne i o wiele za długie. Bo dobra redakcja to prawdziwa sztuka. Związana zresztą z morzem pracy emocjonalnej - bo autorki biorą krytykę za bardzo do siebie, a do tego często się boją. Uwierzcie mi, wiem o czym mówię.
Niestety, większość ludzi, którzy próbują utrzymywać się w Polsce z pisania, nie ma takiego szczęścia. Nie zliczę, ile razy słyszałam od koleżanek po fachu, że od tych samych redakcji dostają niższe gaże. Że ktoś publikuje ich teksty pod własnym nazwiskiem, bo w ramach umów „o dzieło” w rzeczywistości płaci się głównie za przekazanie komuś praw do naszej twórczości. Nie mamy ubezpieczeń. Bywamy na bezrobociu. Czekamy miesiącami na żenująco niskie przelewy. Ciągniemy obok etat. Toniemy w chmarze zleceń. Czasem nie stać nas na leki. Na zakupy. Na założenie rodzin. A do tego często kłócimy się o mierne wynagrodzenia nie z jakimś wielkim, mitycznym, złym kapitalistą, tylko z ludźmi o podobnych wartościach i równie kiepskiej sytuacji socjalnej. Bo monopolu dystrybutorów, którzy zgarniają większość przychodów za naszą pracę, nie da się ruszyć bez systemowego wsparcia ze strony państwa. Choć mówię, że jestem pisarką, to o ile nie dostanę stypendiów czy rezydencji, zarabiam głównie na wystąpieniach publicznych i pozaliterackich zleceniach.
Jak zauważyła ostatnio pewna osoba, z którą - jak z wszystkimi bliskimi - dzielę się regularnie frustracją na patologie polskiego rynku wydawniczego, problemem nie jest tu wyłącznie skandaliczne zachowanie tego, czy innego wydawcy, lecz fakt, że w naszym kraju „pisanie traktuje się jak inwestycje, a nie jako pracę czy relacje zlecenia. Pisarz jest ustawiony w pozycji spekulanta, który poprzez pośrednika (wydawnictwo) inwestuje swój kapitał (książkę) w niepewny rynek i wszyscy oczekują od niego zwrotu ze sprzedaży". I dlatego, chociaż z całego serca jestem wdzięczna Joannie Kuciel-Frydryszak - po pierwsze za napisanie tak ważnej dla mnie i dla innych książki, na którą w co drugim tekście się powołuje, a po drugie za publiczną walkę o nasze wspólne prawa - wygrana jej sprawy, która absolutnie się jej należy, nie rozwiąże problemu pisarek, tłumaczek, redaktorek, korektorek, grafików i innych osób tworzących małe wydawnictwa i czasopisma w tym kraju. Cytując znów osobę, o której wyżej wspomniałam, "prawo bestselleru tylko potwierdza przekonanie, że pisarka to spekulantka, ponieważ zakłada, że państwo zainteresuje się wsparciem pisarek dopiero, gdy pojawi się zewnętrzna walidacja w postaci gigantycznej sprzedaży. Jeśli nie pykło - państwo ma cię w nosie. Po prostu dokonałaś kiepskiej inwestycji. Sama jesteś sobie winna. Tu nie chodzi więc wcale o walkę o wyższy, godny procent z zysków ze sprzedaży, tylko do facto o wywalczenie wynagrodzenia za samą pracę pisania książki."
Bo opowieści dosłownie ratują życie. Wiem, ponieważ sama uciekałam w nie przed przemocą, depresją, lękami, poronieniami, chorobą autoimmunologiczną - zarówno jako pisarka, jak i czytelniczka. I dlatego piszę jak piszę. Szczerze. Z nadzieją. W otwartości na innych. Po to, żeby żadna z nas nigdy nie musiała iść sama. Tak okropnie w swoich traumach i trudach samotna (widzicie? Bez redaktorek od razu wpadam w ton manifestu). I ta strategia działa, bo co chwilę poznaję nowe, świetne osoby, którym moje słowa dały ulgę, otuchę czy wsparcie.
Kiedy opowiadałam o tym mojemu młodszemu bratu Olkowi - od którego dowiedziałam się przy okazji, że obecny model rynku wydawniczego określa się w stanach jako „spray and pray” - zapytał, dlaczego w takim razie nie wypnę się na system i nie zacznę się self-publishingiem? Odpowiedź jest prosta: bo dobrego pisania nie da się robić w pojedynkę. Żeby powstała świetna książka lub naprawdę wciągający artykuł, potrzeba redaktorek, korektorek, tłumaczek, graficzek, składaczek, a czasem i prawniczek, osób od promocji, no i w wypadku non-fiction i wywiadów jeszcze naszych bohaterek i rozmówczyń. Jak zresztą w całym sektorze twórczym, który jak opowiadam w „Sztuce przetrwania”, chwieje się na rozedrganej, wypalonej grzybni wzajemnej, niewidzialnej i często nieodpłatnej pracy. Chcecie przykład braku redakcji? Rozesłałam ten post jako „o Chłopak” a nie „o Chłopkach”.
Dlaczego w takim razie nie wypnę się na to i nie zajmę czymś innym? Przecież bym mogła. Taka rzeczywiście jest prawda. Zanim zaczęłam żyć z pisania, utrzymywałam się z uczenia, projektów badawczych, organizacji wydarzeń, sprzedaży książek, pisania komuś przemów, prowadzenia archiwów i biur. Mam naprawdę bogate CV. Ale w niczym nie jestem tak dobra, jak w słuchaniu ludzi i opowiadaniu im opowieści. Nic innego mnie tak nie spełnia. Nic innego tak dobrze nie gra z moim macierzyństwem. Ani z moim ADHD, zaburzeniami lękowymi i depresją. Znalazłam swój zawód. I mam dość wstydzenia się, że jest właśnie taki. Że jaram się czytaniem i bajaniem. Że wierzę w potencjał edukacji i śnienia. Że na widok każdego opublikowanego tekstu trochę pękam z dumy. A fakt, że wydaję książkę, jest dla mnie spełnieniem wszystkim aspiracji i marzeń.
Tak, inni nie mają takiego przywileju. I właśnie o to chodzi. Twórczość i rzemiosło nie powinna być inwestycją. Tylko prawem. I pracą. Bo jednak z pisaniem jest masa roboty. I chociaż może ono mieć aspekt autoterapeutyczny, jednak głównie służy produkcji wiedzy. I empatii. I dzieleniu się nią z innymi - szczególnie teraz, w erze zalewu fake newsami.
Poza tym bez pisania nie ma czytania. Natychmiastowej, bezpłatnej ucieczki do innego świata. Wakacji, na które dzięki bibliotekom publicznym, stać każdego.
Joannie Kuciel-Frydryszak nie należą się pieniądze za to, że napisała bestseller. Tylko za to, że napisała książkę.
Chcecie przykład braku redakcji? Rozesłałam ten post jako „o Chłopak” a nie „o Chłopkach”