Ostatnio w książce “Przełomy” Julietty Singh w przekładzie Aleksandry Szymczyk, znalazłam takie pytanie: “Czy rodzicielstwa nie można wymyślić na nowo jako najtrwalszego, bo obejmującego całe życie (…) eksperymentu polegającego na oduczaniu się tego świata, który odziedziczyliśmy?” I myślę, że to pytanie zostanie ze mną na długo. Podobnie jak opis pokoju córki autorki jako miejsca “w którym twoje myśli coraz częściej podrywają się do lotu bez przewodnictwa i nadzoru rodziców.”
Jest mi to bardzo bliskie. Bo w gruncie rzeczy po to piszę. Po to opowiadam. Po to stawiam tarota. Po to tyle czytam. Żeby oduczyć siebie i innych takiego nawykowego, niby nieprzekraczalnego sposobu myślenia o świecie, który każe tylko ślizgać się po powierzchni rzeczywistości, nie zagłębiając się w jej brudną, chaotyczną, żywą, raz chropowatą, raz oślizgłą, a raz cudownie ciepłą i miękką tkankę. Ten sposób myślenia uczy nas czytać wszystko ciągle tym samym, męczącym, lękowym kluczem. Stawia umysł ponad ciałem, dorosłych ponad dziećmi, cynizm ponad nadzieją, ludzi ponad roślinami, nas ponad światem. Jakbyśmy wcale nie były jego częścią. Nie współtworzyły go. Nie poddawały się jego zabiegom. Nie dawały się mu przetwarzać. Nie były z nim w ciągłym, nieustannym zespoleniu, dialogu, wymianie.
Singh nazywa takie oduczanie “radykalną pedagogiką”. Ale myślę, że to złe określenie - także w kontekście jej własnej refleksji nad opieką. Bo nie powinnyśmy musieć postrzegać bycia w świecie jako czegoś radykalnego. Ani opierać bycie ze światem, z innymi, z dziećmi, głównie na pedagogice - od greckiego paidagogos, prowadzenia, nauczania, przewodnictwa, nadzoru.
Uświadomiłam to sobie w pełni dziś podczas urodzin naszej przyjaciółki, kiedy to nasza dwuletnia córka rozebrała się do pieluszki i z zadowoloną miną padła plecami na brudny, podwórkowy piasek. I wijąc się na nim, niczym wyjątkowo szczęśliwa stonoga, nie myślała o przekraczaniu barier między ciałem a środowiskiem, ani o odrzucaniu norm społecznych, ani o psach, które pewnie tam rano nasikały. Chciała po prostu wytarzać się w nagrzanym od słońca piasku, zanurzyć się w jego zagłębieniach, pomiziać plecami chropowate ziarenka i mieć z tego przyjemność i frajdę. Tym większe, im bardziej dorośli kręcili głowami.
Myślę, że w tamtym momencie nasza córka nie była w świecie, który odziedziczyła i którego powinna się oduczyć. Tylko po prostu była w świecie i ze światem. I było jej z tym dobrze. A w każdym razie dużo przyjemniej, niż nam, przegrzanym w przepoconych ciuchach.
Zastanawiam się, jak wywołać takie uczucie w ciele słowami? Jak pisać tak, żeby doświadczenie tekstu od razu odkładało nam się w ciele, wchodziło z nim w rezonans, było jak najbliższe jego doświadczeniom? Żeby było, jak chciałaby Mary Ruefle w cudownym eseju “Madness, Rack and Honey”, wymianą energii między dwoma ciałami. Nie wykładem, tylko dotykiem. Wspólnym, wszechogarniającym snem.
Dobranoc.