Jeszcze kilka dni i pójdę z dziećmi na nasze pierwsze, przydomowe, miejskie morwy. Te, które mijamy codziennie na drodze do żłobka i przedszkola. Te, których nienawidzą okoliczni kierowcy, bo im plamią samochody swoim lepkim, ciemnym sokiem. Te, którymi my wielokrotnie ratowaliśmy sytuację, gdy dzieci miały już wszystkiego naprawdę dość. Nie mogę się już ich doczekać. I, jak co roku, nie mogę uwierzyć, że mamy je w sąsiedztwie. Że zechciały tu obok wyrosnąć. Że uparły się, żeby przetrwać. Mimo remontów, spalin, gęstej zabudowy i duszących korzenie płyt chodnikowych. Jestem im za to strasznie wdzięczna. I dbam o to, żeby ich nasiona rozsiały się i zakorzeniły na zawsze w pamięci moich dzieci.
Tak jak nasiona poziomek. Tutejszych, balkonowych, dziwnie pogodzonych z klimatem centrum Warszawy. Sadzimy je co roku. Żeby dzieci miały czego wyglądać. Żeby wiedziały, że owoce nie biorą się z pudełka. Żeby ceniły przyjemności, na które trzeba poczekać. Żeby zauważały upływ czasu i kaprysy pogody w kolorze liści, wielkości kwiatów, barwie słodyczy na języku. I żeby czuły wobec roślin wdzięczność. I przywiązanie. Czułość. Troskę. Wzruszenie. Zobowiązanie. Zależność. Żeby wiedziały, że to im zawdzięczają życie i dobrostan.
Najpiękniej o takiej intymnej i wzajemnej relacji z poziomkami pisała w “Pieśni Ziemi” Robin Wall Kimmerer, amerykańska botaniczka i członkini plemienia Potawatomi:
Choć minęło od tamtego czasu ponad pięćdziesiąt Miesięcy Poziomek, nawet teraz, gdy napotykam polanę pełną tych skarbów, wciąż witam je ze wzruszeniem, poczuciem, że nie zasługuję na tak wiele, oraz wdzięcznością za bujność i życzliwość natury, która przychodzi pod postacią tak nieoczekiwanego daru opakowanego w czerwień i zieleń. “To dla mnie? Naprawdę? Ależ nie trzeba było!” Po pięćdziesięciu latach na ich widok wciąż się głowię, jak mogę na tę hojność odpowiedzieć. Czasami mam wrażenie, że to głupie pytanie z bardzo prostą odpowiedzią: zjeść je. (…) Poziomki jako pierwsze ukształtowały moje spojrzenie na świat jako miejsce pełne darów leżących u naszych stóp. (…) Nie jest to nagroda. (…) nie można na to nawet zasłużyć. A mimo to się pojawia. (…) To niezwykłe, jak nasze postrzeganie czegoś - powiedzmy poziomek lub skarpet - zależy od tego, w jaki sposób dostało się to w nasze ręce: jako prezent czy jako towar.
Trudno wytłumaczyć małym dzieciom kapitalizm. Jeszcze trudniej nie zarazić ich naszym lękiem wobec zmian klimatu. Ale łatwo sprawić, żeby pokochały poziomki i zapragnęły ich dobra. A stamtąd już niedaleko do innej przyszłości. Innego, wykraczającego poza nasze wyobrażenia świata, który mam nadzieję, będzie opierał się na prostym i zrozumiałym założeniu, które formułuje Wall Kimmerer: skoro “od samego początku świata inne gatunki pomagały ludziom przetrwać”, to “teraz pora te role odwrócić”. Nasza spółdzielcza farma miejska nazywa się “Mostem”, nie tylko ze względu na sąsiedztwo stołecznego Mostu Siekierkowskiego.
Dzień Matki to dobry moment, żeby zdać sobie sprawę, że wszyscy robimy w opiece. I wszyscy jej potrzebujemy. I że najwyższy czas nie tylko zacząć otaczać innych opieką, ale i bez wstydu czy poczucia niewygodnego zobowiązania, dać innym takzę zatroszczyć się o nas. Bo podtrzymywanie świata przy życiu to nieustanna, niekończąca się robota, której nie da się odbębnić w pojedynkę. I nie ma co próbować. Lepiej spleść się z innymi grzybnią bezwiednej troski i wymiany. I jedząc balkonowe poziomki, dziękować im za to, że dzielą się z nami owocami swojej pracy.