Książka w redakcji, premiera wstępnie w marcu. Poprawiam, skracam, dopisuję i z każdą zmianą coraz bardziej tracę dystans. Na szczęście nad całym procesem czuwają wspaniałe redaktorki z Wydawnictwa Karakter, więc Sztukę przetrwania czeka raczej happy end. Ale póki co stres i niepewność. Jak zawsze przed publikacją czegoś dla mnie ważnego.
Żeby od samej siebie odpocząć, wyciągnęłam dziś rodzinę do Lasu Bielańskiego, gdzie zbieraliśmy liście, karmiliśmy wiewiórki i podziwialiśmy tropy dzików, aż listopadowa wilgoć zmieniła się w ulewę i nas pogoniła. W poszukiwaniu ciepła i światła dotarliśmy do kawiarni, gdzie mieszkający nieopodal znajomi opowiedzieli nam o cudzie życia obok takiego lasu, a ja słuchałam z zazdrością. A potem przypomniałam sobie, że sama też kilka lat mieszkałam przy lesie. Tylko, że byłam młodsza i bardziej lękliwa i bałam się chodzić tamtędy sama. No i nie widziałam niczego niezwykłego w grzybach, porostach i mszakach, bo rozszerzałam polski, a nie biologię i nikt nie nauczył mnie szukać w przyrodzie ani wiedzy, ani zachwytów. Miałam w nosie drzewa. Marzyłam o galeriach, kinach i księgarniach. Pędzona światłem warszawskich neonów, chciałam zrzucić wylinkę nastoletniego ciała i rozpłynąć się w zgiełku wielkomiejskiej nocy.
Dopiero, gdy mi to się udało, wiele lat później, zaczęłam nagle marzyć o drzewach i tęsknić za lasem. Tęsknić za ciałem. Tak jakbym odzyskując jedno, powracała do drugiego. I odwrotnie.
Teraz, po trzydziestce i dwóch porodach i setkach przeczytanych książek o zmianach klimatu, nadal wzrusza mnie to proste zespolenie. Zakorzenienie ciała w lesie. I lasu w ciele. Mimo ich wszystkich blizn i niedoskonałości. Chodząc po lesie, daję się przemienić światu. Pisząc o lesie, próbuję razem z nimi przemienić wspólny świat.
Dlatego na dobranoc trzymajcie dwa fragmenty leśnych opowieści z książki - z jeszcze niepoprawionego rozdziału o śmiecioroślinach Diany Lelonek:
Bo im częściej Diana wędrowała po podmiejskich lasach w różnych częściach Polski, tym częściej zauważała większe i mniejsze nielegalne wysypiska i porastające je, przedziwne, bo nie do końca martwe odpady. Jak zajęte mchem, popękane pudełka po margarynie – rewers odświętnych, domowych plantacji rzeżuchy. Albo mop zarośnięty bujną, oddolną plantacją pokrzywy i podagrycznika. Albo gąbka poliuretanowa, zajęta anarchią prątników, krótkoszów, bakterii, nicieni, mrówek i chrząszczy. (…) Im więcej takich okazów Diana spotykała, tym bardziej zaczynała rozumieć, że nie ma do czynienia wyłącznie z zanieczyszczeniami, lecz z hybrydami. Organizmami, które jednocześnie środowisko podtruwały i poddawały się mu, wchodziły z nim we współpracę. Dawały się mu rozkładać i w zespoleniu z innymi, rozmaitymi, żywymi, ożywczymi organizmami, powstawały z martwych i niczym święte zombie, hodowały na własnym łonie brudny i dziwny, żyzny, żywy świat. Płodne i rozwichrzone siedliska twórczej, dzikiej, nieludzkiej i nieracjonalnej woli – czystej, nieczystej sztuki przetrwania.\
(…)
Myślę o tym na spacerze po zakolu wawerskim – zarośniętym, podmokłym, lepkim mokradle, które jakimś cudem przetrwało fale reprywatyzacji i rewitalizacji Warszawy i nadal ochładza i filtruje powietrze w centrum. Nawet podczas suszy, trudno tamtędy przejść. Chyba, że jest się bobrem, komarem, pająkiem lub jednym z tamtejszych, naprawdę dziwnych ślimaków. Sama, choć założyłam grube, farmowe gumiaki i mam za sobą pięć lat treningów błotnych z dziećmi, co chwila ślizgam się, potykam i zapadam. Tracę orientację. Tracę kontrolę. I dobrze. Bo to ja jestem tu obcą.
Przede mną, też po kolana w błocie, osoby z Katedry Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego słuchają opowieści Zuzi Derlacz o stosowaniu metod fitosocjologicznych przez wyrosły z bagna kolektyw artystyczno-ekologiczne Zakole. Za nami Mateusz Chaberski, antropolog hałd i badacz narracji środowiskowych – a prywatnie ojciec trzech córek i przyjaciel mojej przyjaciółki ze studiów – robi telefonem zdjęcia dwumetrowym skrzypom i niepokojąco czarnym biedronkom z zaledwie dwoma, symetrycznymi kropkami czerwieni.
W ciągu kolejnych kilku minut, przyjmując na siebie rolę troskliwej Matki Polki, Mateusz pożyczy nam wszystkim repelent, poczęstuje grupę przekąskami, a potem przypomni mi jeszcze, żeby się nawodniła. Zwolniona przez niego z nawykowej pracy opiekuńczej, pozwalam sobie dosłownie i w przenośni zanurzyć się w gęstwinie Zakola. I dopiero wtedy je zauważam. Wypełnione pajęczynami butelki po piwie. Bzyczące życiem siatki. Kępki zzieleniałej od mchu, poszarpanej waty budowlanej. Napęczniałe wodą i zajęte grzybnią skały styropianu.
Nawyk opiekuńczy nie daje za wygraną. Pochylam się, odgarniam, rozgrzebuję, próbuję zmieścić to wszystko w przymałym, miejskim plecaku. Z każdym kolejnym zebranym śmieciem czuję moralną wyższość, upajam się własnym zaangażowaniem.
A potem, niczym zjawy z innego świata – z szarego od smogu zimowego miasta i podbarwionych fabrycznym dymem najntisów– wracają do mnie opowieści Diany. I nagle zaczynam czuć, jakbym poszła w gości i popełniła jakieś okropne faux pas. Bo nie wiem, jak się powinnam wobec napotkanych w przyrodzie śmiecioroślin zachować? Czy uznawać je za monstra – nienaturalne, inwazyjne intruzki, które powinnam stąd wyplenić i wyrwać z objęć innych organizmów w imię kolektywnego dobra? Czy odwrotnie – to ja jestem tu intruzką, więc powinnam zostawić śmieciorośliny w spokoju, nie naruszać ich naturalnych środowisk życia. A co za tym idzie, uznać, że mimo lat studiów nad kulturą antropocenu, wcale nie wiem lepiej od przyrody, czego jej teraz trzeba.
Jeśli jesteście ciekawe co dalej - cierpliwości! Obiecuję, że dowiecie się pierwsze, gdy Sztuka przetrwania trafi wreszcie do przedsprzedaży.